To było w piątek. Dochodziła trzecia po południu. Mimo wczesnej pory panował półmrok. Niebo zasnuły ciemne chmury. Zbierało się na deszcz, pora deszczowa nie odpuszczała. Zapaliliśmy świecę, ustawiliśmy laptopy. Na ekranie jednego wyświetlały się teksty, na drugim kanał YouTube. Punktualnie o 15, w ciszy, wszedł ksiądz.
Była to liturgia Wielkiego Piątku. Uklękliśmy. Ksiądz tradycyjnie pokłonił się i modlił, leżąc krzyżem przed ołtarzem. Byliśmy tam. Byliśmy kiedy była odczytywana historia Męki Pańskiej, byliśmy kiedy celebrans odsłaniał drzewo krzyża. Wciąż ze łzami w oczach. Tak, jak za każdym razem od miesiąca. Tak, jak podczas sakramentu pojednania dwa dni wcześniej, podczas którego ksiądz udzielił nam rozgrzeszenia. I tak, jak za każdym razem kiedy przystępujemy do komunii duchowej. Cieszy nas, że nasza międzynarodowa parafia umożliwia nam przystępowanie do sakramentów.
Znowu wzruszenie. Najświętszy Sakrament został przeniesiony do Grobu Pańskiego. Ale adorować możemy tylko przez chwilę. Transmisja na żywo się kończy.
Deszcz padał całe popołudnie i wieczór. Nie miało to dla mnie znaczenia, przecież i tak nie zamierzałam nigdzie wychodzić. Było też kilka błysków, postraszyło grzmotami. Jeden z nich wydał mi się dziwny. A może teraz sobie tak dopowiadam. Był pozbawiony błysku. Chociaż mogłam nie zauważyć. Rano się dowiedziałam, że wybuchł Anak Krakatau. Podobno huk był słyszany w Jakarcie.
Dawno, dawno temu, na oceanie, w pobliżu zachodniego wybrzeża Jawy był sobie wulkan. Jakieś 1500 lat temu zapadł się tworząc kalderę (takie wewnętrzne jezioro) o długości 7 km. Granice kaldery, to widoczne do dziś, stoki pierwotnego wulkanu. W centralnej części utworzyły się 3 wulkany, leżące w jednej linii obok siebie. Tak powstała wulkaniczna wyspa Krakatau, leżąca 150 km od Jakarty.
Pod koniec XIX wieku nastąpiła potężna erupcja. W jej wyniku zniknęła Krakatau, ale powstały 3 inne, a później wyłoniła się jeszcze jedna- Anak Krakatau. Anak, czyli dziecko. Dość niesforne, bo bardzo aktywne, fuczące bez przerwy i plujące magmą co chwilę.
Co potrafi, pokazał Anak w grudniu 2018. Plunął z taką siłą, że 2/3 stożka się zapadło i spowodowało tsunami. To, co z niedalekiego przecież, brzegu Jawy zabrała wtedy fala, jeszcze nie do końca zostało odbudowane. W każdym razie nie było w październiku, kiedy tam pojechaliśmy.
Niewielka łódka chybocze się na falach. Silnik pyrkoce. Wpływamy między ściany kaldery. Przewodnik pokazuje nam wysepki, które powstały po wybuchu z 1883 roku. I w końcu widzimy Dziecko. Nie robi wielkiego wrażenia. Ot, góra popiołu. Nawet niespecjalnie wysoka, ma tylko 110 metrów. Wyskakujemy na brzeg. Przewodnik doradza pośpiech. Zbliża się południe, Anak lubi sobie poszaleć po lunchu. Może być niebezpiecznie.
Nie jest łatwo spieszyć się idąc pod górę w upale. Stopy osuwają się wraz z popiołem. Trzeba uważać na rozpadliny. Coraz trudniej się oddycha. Zaczynam myśleć, że to nie ma sensu, bo co niby zobaczę? Trochę dymu z krateru? Widziałam już inne wulkany. Ale jednak brnę pod górę. Jeszcze trochę... i jestem! Okazuje się, że krateru nie ma. Nie ma też łagodnego zbocza. Jest urwisko i jeziorko u jego stóp. Bulgoczące jeziorko. Od czasu do czasu bulgot przybiera na sile i fontanna wzbija się w górę. Jest tak pięknie, nierzeczywiście, że nie mogę przestać patrzeć. Ale do krawędzi nie podchodzę.
Przewodnik niepokoi się. Musimy zdążyć zanim Anak naprawdę się zdenerwuje. Wracamy. W drodze powrotnej oglądamy jeszcze to widowisko z poziomu wody.
W nocy z piątku na sobotę wybuchło w Indonezji jeszcze 5 innych wulkanów.
niesamowite, jestesmy na tym swiecie tak mali. Pozdrawiam,B
OdpowiedzUsuńTo prawda. Szkoda, że tylko w niesamowitych okolicznościach sobie to uświadamiamy.
UsuńChyba nie mialabym spokojnej nocy majac pod tylkiem aktywne wulkany, szczegolnie po tym, co zdarzylo sie w sierpniu 1883 roku. Nie da sie ukryc, ze dosc malowniczo wszystko wyglada, ale ja jednak wole mieszkac w miejscach mniej sejsmicznych.
OdpowiedzUsuńCóż, na co dzień się o tym nie myśli.
UsuńBardzo to groźne i nieprzewidywalne, a ten opisywany wybuch to jakby symboliczny, zwłaszcza dla tych, którzy głęboko wierzą...
OdpowiedzUsuńZgadza się. Miałam poczucie, że to symboliczne.
UsuńByłem na dwóch wulkanach tutaj. Nie w takich jednak okolicznościach. Wspinanie się w popiołem tez pamietam doskonale. My nie skończyliśmy drogi, zabrakło pary i tlenu.
OdpowiedzUsuńWiesz, to tylko 110 mnpm. Tlenu zabraknąć nie mogło
UsuńWarto było ryzykować?
OdpowiedzUsuńRyzyko nie było wielkie. Aktywność wulkanu jest monitorowana. Przewodnik wiedział na ile może nam pozwolić. To są regularne wycieczki, legalne. Bardziej niebezpieczna była, moim zdaniem przeprawa łódką.
UsuńAle tak, warto było to przeżyć. Niesamowite wrażenie.
Przeżycie mrożące krew w żyłach. Pozdrawiam!^^
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim-niezapomniane.
UsuńOjej, dreszczyk przeleciał mi po plecach. Zaliczyłam osobiście dwa wulkany- Etnę i Wezuwiusza, na który weszłam pieszo. Ufff... w upale. Do dziś pamiętam ten mozół. Ale wrażenia niesamowite. Z dreszczykiem jednak (w przypadku Etny)
OdpowiedzUsuńNie zazdroszczę mieszkańcom życia w krajach, położonych na obszarach sejsmicznych...
Wiesz, na co dzień nikt nie myśli o zagrożeniu. Ba, nawet po katastrofie (trzęsieniu ziemi, tsunami, powodzi) ludzie nie przenoszą się w bezpieczniejsze rejony. Trochę dlatego, że nie mają za co /dokąd. A trochę dlatego, że liczą na szczęście.
UsuńIleż emocji :) Cieszę się, że mogę o nich poczytać... Tym bardziej, że w tamte rejony nigdy się nie wybiorę.
OdpowiedzUsuńNigdy nie mów nigdy. Siedem lat temu nawet przez myśl mi nie przeszło, że tu trafię.
UsuńMam nadzieję, że kiedyś też będę mogła tak napisać. I że wreszcie poczuję, że jestem we właściwym miejscu.
UsuńTego Ci życzę, Ago!
UsuńGroźnie i pięknie jednocześnie, żywioły tak mają. Jednak trzeba mieć odwagę na taką wycieczkę. Miejsce w którym mieszkasz dostarcza Ci niezłych wrażeń. Pozdrawiam Ewo:)
OdpowiedzUsuńOj tak. Indonezja dostarcza wrażeń. I to w każdym znaczeniu tego słowa.
UsuńJak się zastanowić, to dotarcie do wulkanu było bardziej niebezpieczne niż sam wulkan.
pieknie to opisalas, niesamowite przezycie,fascynujace, dzieki:) Bozena
OdpowiedzUsuńDziękuję. Tak, natura jest fascynująca
UsuńDreszczyk przeszedł, nie ukrywam. Mimo wszystko podziwiam, że weszłaś. Ja tam zostałabym na dole, w bezpiecznej odległości, ale ja podszyta strachem i tak niewiele bym pamiętała oprócz lęku.
OdpowiedzUsuńKtoś zdjęcia jednak zrobić musiał, by inni z bezpiecznej odległości oglądali.
Serdeczności zasyłam
Do krawędzi się bałam podejść i drętwiałam ze strachu, że syn podchodzi. Zdjęcia robiłam z bezpiecznej odległości, dlatego przepaści nie widać.
UsuńTylko "Wezuwiusza "oglądałam spod jego podnóża. Pompeje oglądane na żywo już zawsze będą wywoływać u mnie ogromny respekt przed najmniejszym ruchem sejsmograficznym. Nie mam tyle odwagi w sobie, co Ty, Ewo. Dlatego nie nadaję się na wytrawną podróżniczkę ( nie tylko z tych względów).
UsuńDziękuję za opisanie szczerych przeżyć związanych z Wielkim Piątkiem i dziękuję za spotkanie. Będę Cię, Ewo, odwiedzać z przyjemnością na Twoim blogu:)
Pozdrawiam serdecznie :)
Bardzo się cieszę, Tereso, że zajrzałaś. I że chcesz zostać. Rozgość się!
UsuńTeż nie jestem odważna. Ale przecież musiałam pilnować moich panów, żeby głupot nie narobili.
Niesamowite...
UsuńNigdy nie wiadomo, co nas gdzie spotka.
Jesteśmy takimi małymi pyłkami wobec sił natury...
Tylko szkoda, że tak rzadko do nas to dociera...
UsuńŚwietny wpis, niewątpliwie masz talent do opowiadania "ze smakiem" :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń